Dopiero w 32. serii spotkań Mateusz Kos doczekał się drugiej szansy w tym sezonie na występ w meczu ligowym. Poprzednio zagrał z Hutnikiem w Krakowie, jeszcze na jesieni. Śmiało można powiedzieć, że w starciu z Pogonią Siedlce był jednym z bohaterów, bo gdyby nie kilka jego świetnych interwencji w sytuacjach sam na sam, w końcówce nie wywalczylibyśmy remisu. Kiedy dowiedział się, że tym razem dostanie szansę? Czy denerwowało go siedzenie na ławce? Czym zajmuje się poza piłką nożną? Zapraszamy do nieco dłuższej rozmowy z „Kosikiem”.
Chyba bardzo się już Mateusz stęskniłeś za ligowymi emocjami przeżywanymi z boiska. Był dreszczyk emocji przed sobotnim meczem?
– Tak, należę do ambitnych ludzi i siedzenie na ławce nie interesuje mnie. Cieszę się, że wróciłem do składu. Dreszczyk może delikatny był, ale już tyle spotkań na tym szczeblu zagrałem, że wiedziałem po co wychodzę. Bardziej na mnie presję wywołuje synek Julianek, bo gdy wychodzę czy to na trening, czy mecz to zawsze mamy taki rytuał pożegnalny, a na końcu daje klapsa i mówi: wygraj dla mnie mecz!
Kiedy dowiedziałeś się, że w meczu z Pogonią sztab postawił na ciebie?
– Trener dał mi znać parę dni wcześniej, więc mentalnie też mogłem się przygotować wcześniej.
Po takim meczu wydaje się, że chyba powinieneś zostać na dłużej w bramce. W 82. minucie wybroniłeś niesamowicie trudne sytuacje. Gdyby to wpadło byłoby po meczu, nie byłoby szans na dramaturgię w końcówce. To był instynkt?
– Cieszę się, że pomogłem drużynie, choć wiadomo, że chcieliśmy ten mecz wygrać. Jednak w takich okolicznościach wywalczony remis pokazał, że mamy charakter, sędzia też nam tego dnia trochę przeszkadzał. Akurat w tej sytuacji, o której wspominasz to był instynkt i mnie nie zawiódł. Od początku, jak zawodnik przyjął piłkę wiedziałem co chcę zrobić.
Wszystkie wcześniejsze mecze rundy wiosennej miałeś okazję obserwować z boku. Z tej perspektywy jak to wszystko oceniasz? Co się stało, że po serii wygranych popadliśmy w totalną niemoc?
– Ciężko powiedzieć co się stało, ale też nie mamy jakoś mega szerokiej kadry jak inne zespoły, które walczą o awans. Dużo zawodników grało co trzy dni i na pewno zmęczenie się nasiliło, musiał przyjść kryzys. Brakowało też po prostu szczęścia, gdzie wcześniej ono nam sprzyjało przy dobrej grze. Jestem pewny, że teraz już będzie tylko lepiej.
Myślisz, że uda nam się jeszcze pozbierać i zagrać w czerwcowych barażach?
– Taki mamy cel, bo każdy zawodnik chciałby do końca ligi o coś walczyć niż grać o pietruszkę. I jestem pewny, że to się uda tylko musimy pokazywać taki charakter i wolę walki jak z Pogonią. Gramy z drużynami, które będą walczyć o życie.
Na chwilę zatrzymajmy się przy innym częstochowskim klubie. Raków, w którym również spędziłeś kilka lat swojej kariery przeżywa swe najpiękniejsze chwile w 100-letniej historii. Wywalczenie Pucharu Polski, za chwilę może być też wicemistrzem Polski. Pomyślałbyś, że drużyna z Częstochowy odniesie kiedyś takie sukcesy?
– Przyznam się szczerze, że nie, ale byłem pewny, że trener Marek Papszun może namieszać w Ekstraklasie, bo było zawsze czuć od niego mega pewność siebie w tym co robi. Bardzo się cieszę, że udało się taki sukces osiągnąć Rakowowi, bo dużo ludzi się zaangażowało w ten projekt. Gratulacje również dla właściciela klubu, pana Michała Świerczewskiego za cierpliwość w tym co robił.
Wracamy do Skry. Powiedz tak szczerze: denerwowałeś się, że przez większość sezonu musiałeś siedzieć na ławce? Bramkarzem numer jeden był Mikołaj Biegański.
– Po zakończonym poprzednim sezonie byłem w czołówce bramkarzy ligi i miałem jakieś oferty. Zdecydowałem się, że zostaje, więc potem zdenerwowanie było, ale bardziej pozytywne, bo też rozumiałem sytuację. Była pandemia, okienko też było szalone, bo zaraz graliśmy Puchar Polski, a praktycznie nie było czasu na transfery. Pierwsze mecze graliśmy w zasadzie z 3-4 osobami na ławce, a młodzieżowców trener gdzieś musiał dać do składu. Mikołaj dostał szansę i bronił w tamtej rundzie bardzo dobrze. Ja starałem się robić na treningach to co najlepiej potrafię, bo charakter inaczej by mi nie pozwalał przyjść na trening i pokazywać obrażonego. Piłka cały czas uczy pokory i pokazuje, że w ciągu pół roku można być bardzo wysoko, a nagle można spaść bardzo nisko. Dlatego trzeba cały czas robić swoje.
Po kontuzji Adamów – Olejnika i Mesjasza potrzebny był człowiek, który zmobilizuje kolegów w decydujących momentach. Chyba idealnie nadajesz się do tej roli?
– To była dla nas duża strata, bo „Olej” jak i „Messi” trzymali defensywę. Patrząc też na statystyki Adasia Mesjasza w ofensywie, te były również imponujące. Lubię dużo podpowiadać, to fakt. Kiedyś pewien trener mi powiedział: „Mati jak dobrze sobie ustawisz zespół, to będziesz miał mniej pracy w bramce”, ale też jak jest się w stałej komunikacji z drużyną to i koncentracja jest mocniejsza. Żona się śmieje zawsze, bo czy to na Rakowie czy na Skrze, jak dochodziła do stadionu i było słychać krzyki, to było wiadomo, że dziś gram (śmiech).
Mimo, że wcześniej nie grałeś, uzbierałeś całkiem sporo żółtych kartek (śmiech)
– Tylko dwie, ale fakt – teraz na czas zbytnio nie można grać. Na ławce niekiedy ciężej emocje powstrzymać niż na boisku. Bo jak ktoś krzywdzi rodzinę to jest się za rodziną, a my tutaj szatnię mamy mocną, bo jest dużo chłopaków z Częstochowy i atmosfera jest bardzo dobra.
W obecnym sezonie nie miałeś za wiele okazji do grania, więc na koniec muszę cię jeszcze zapytać, czym zajmuje się Mateusz Kos oprócz gry w piłkę?
– Wiadomo, że piłka po rodzinie jest najważniejsza w moim życiu. Najpierw więc poświęcam czas rodzinie, później treningi, a w między czasie pracuję u teścia w firmie oraz prowadzę treningi bramkarskie indywidualnie lub w paru klubach piłkarskich. Na nudę więc nie ma czasu, ale najważniejsze, że zdrowie dopisuje i czuje się znakomicie.
Rozmawiał Mariusz Rajek